h1

Ed Bartol „Dzień za dniem”

19 października, 2009

tłumaczyła: Ewa Szperlik

Wysoka trawa łaskotała go po twarzy, kiedy leżąc na brzuchu, próbował umieścić spiralę w ostatnim prawym silniku na płycie antygrawitacyjnej. Jeszcze tylko trochę, a bezpiecznik własnej produkcji wejdzie w otwory. Z trudem widział w ciemnościach. Światło, które docierało z portu kosmicznego było słabe, a jego stare oczy nawet za dnia nie nadawały się już do tej roboty.

-Hej! Psst! Szary! – szept z trawy, parę metrów przed nim, tuż przy ogrodzeniu, przestraszył go i bezpiecznik ponownie wypadł mu z rąk.

-Chwila. Moment – wyszeptał tamten nerwowo – no dalej, wy dwaj ruszcie się naprzód.

-Musimy – odpowiedziała mu cicho mniejsza postać w trawie – łącznik z Marsa wylądował pół godziny temu. Jeśli się nie pospieszymy zostaniemy z pustymi rękami.

Bardziej krępy z nich przy płocie, właśnie skończył oddzielać swoją część od dna drugiej kolumny stelaża i teraz z uwagą pochwycił kawałek drucianego ogrodzenia i przewinął je pół metra w górę, tworząc w ten sposób miejsce wystarczające dla przepchnięcia płyty antygrawitacyjnej. Ostrożnie ją zamocował, uważając by nie dotknąć drutu gołą ręką. Rękawice izolacyjne były bardzo podziurawione, a styczność z ogrodzeniem powodowała długotrwałe skurcze i kilkudniowe bóle głowy.

Obaj przeczołgali się pod drutem i powoli ruszyli w ciemności w kierunku budynków magazynowych, sto metrów niżej. Przebyli pół drogi, kiedy jakiś szelest z lewej strony zmusił ich by skryli się w wysokiej trawie. Trzech chudych obdartusów nadchodziło z tamtej strony, zmierzając w tym samym, co oni, kierunku. Kilkanaście metrów za nimi cicho śledziła ich mniejsza postać – chłopca, starając się by nie zauważyli go tamci z przodu.

Mniejszy wyprostował się znad trawy, kiedy przybysze byli w odległości trzech metrów cicho zasyczał:

-Hej! Wy! Spadajcie, to na dole to nasz łup.

Cała trójka przed nim stanęła jak wryta. Przestraszył ich wyskoczywszy z trawy, ale szybko doszli do siebie. Chłopak znikł w trawie tuż za nimi.

– Co myślisz? – zapytał go jeden z trzech łachmaniarzy, pijak, którego często widywał zalanego w pobliskim centrum handlowym – Czy wydaje ci się stary, że nam przeszkodzisz?

-Ja? Nie, ja jestem tylko staruszkiem, któremu doskwiera artretyzm w rękach. Bugi! – cicho wyszeptał do postaci przyczajonej na ziemi za swoimi plecami. Ta podniosła się powoli na całą swoją wysokość dwóch metrów i dwudziestu centymetrów, z ciemną ogoloną głową, która połyskiwała w mroku i z ramionami szerszymi od staruszka stojącego z przodu.

Zatrzymał surowe spojrzenie na całej trójce, która podniosła głowy patrząc na niego i przełykając ślinę.

-No dalej! Pędem, was trzech. Obejdźcie z drugiej strony, może znajdziecie coś przy warsztatach.

Zgięci w pół powoli oddalili się w tamtym kierunku, mrucząc pod nosem przekleństwa, kiedy oddalili się na tyle, aby czuć się bezpiecznie. Starzec pozostał wyprostowany spoglądając na miejsce, w którym ukrywał się chłopiec.

-Hej, smarkaczu, wyłaź, widzę cię – wyszeptał w jego kierunku. Chłopiec wychynął z trawy i zrobił kilka ostrożnych kroków w kierunku starca i olbrzyma. –Mały, twoi kumple odeszli.

-To nie są moi kumple – odparł dzieciak ze złością – tylko wszedłem za nimi, ja pracuję sam!

Starszy mężczyzna w zamyśleniu przypatrywał się chłopcu – kilkunastoletniemu, ubranemu w kombinację z wyświechtanej i postrzępionej odzieży, skompletowanej Bóg wie gdzie, ze zmierzwionymi włosami, które od miesięcy nie widziały grzebienia – i pokiwał głową.

– Wracaj tam skąd przyszedłeś, tu nie ma pracy dla ciebie, dzieciaku.

-Mogę wam pomóc. Silny jestem. I szybki – patrzył na nich błagalnie – wiem też, gdzie tych trzech ukryło wzdłuż płotu dwa ogromne worki pełne blaszanych puszek.

-Naprawdę? – zapytał starzec gładząc ręką brodę – no to chodźmy, może rzeczywiście możesz nam pomóc.

Ponownie ruszyli schyleni w kierunku magazynów. Za nimi ciche wycie zwiastowało płytę antygrawitacyjną, którą Szary uruchamiał leżąc na niej i odpychając się nogami pełzał za towarzyszami. Dalej, przy budynkach zatrzymali się na rogu jednego i ostrożnie zajrzeli na prostokątne podwórze, jakie tworzyły trzy długie baraki magazynów, których ciemne kontury rysowały się na tle rozgwieżdżonego nieba.

-Oto są! – starzec wskazał ręką na środek podwórza – prawdziwe cudo.

Znajdowała się tam sterta niebieskoszarych kartonów różnych wielkości, tworząc górę wysoką na siedem, osiem metrów, której średnica wynosiła około dwudziestu metrów.

-Właśnie je zrzucili. Są jeszcze ciepłe, pospieszmy się, strażnicy nie obchodzą często tego miejsca, ale nigdy nie wiadomo – pobiegł delikatnie popychając chłopca. – Dalej, weźmiesz jeden z największych kartonów i włożysz do niego wszystkie mniejsze i coraz mniejsze, żeby zmieściło się ich jak najwięcej. Wiesz, co to są babuszki? Rosyjskie laleczki? Nie wiesz? Nieważne, tylko patrz jak to robi Bugi i bądź cicho. Ja je będę rozdzielał.

Uwijali się w pośpiechu, cała czwórka, zmniejszając coraz bardziej stertę lekkich kartonów, dopóki nie złożyli ich w uporządkowaną stertę dużych.

– Dalej, chłopcze, rusz się po te dwa worki z puszkami, my to zapakujemy. Furgonetkę zaparkowaliśmy za tamtym wzgórzem, przy dwóch drzewach. Poza tym, na mnie wołają Pasza, a ten milczący to Szary.

-Mnie nazywają Kuki – odparł chłopiec i pobiegł w stronę płotu.

Później, na wzgórzu przyglądał się jak mężczyźni poszerzają przejście w ogrodzeniu tak, aby można było przez nie przepchnąć załadowaną płytę antygrawitacyjną, a następnie dokładnie łatają ogrodzenie. Chłopiec wiedział, że strażnicy nie podniosą alarmu z powodu kilku kartonów, jeśli nie będzie szkody na samym obiekcie. Płytę załadowano na przyczepę i przytwierdzono siatką. Bugi usiadł z tyłu na przyczepie, która ugięła się pod jego ciężarem, a pozostali wrzucili ogromne worki na tył furgonetki i usadowili się z przodu. Szary włączył silnik, który zaczął pracować z głośnym wyciem i odrobiną smrodu i ruszył w kierunku drogi.

-Weź, chłopcze – Pasza otworzył przegródkę z rękawicami i wyjął połowę tabliczki czekolady, zawiniętej w srebrną folię. Chłopiec chwycił łapczywie, liżąc nawet opakowanie, po czym jego twarz była jeszcze bardziej umazana.

– Czy masz jakichś bliskich, rodzinę, albo …? – zapytał Pasza. Chłopiec tylko pokręcił głową.

-Ha, cóż na to poradzić. My też jesteśmy grupą samotników – kontynuował mężczyzna – Ja byłem górnikiem w Pojasie, a kiedy się zestarzałem kompania umieściła mnie w ośrodku niedaleko Nedešćine. Jakaż Rezydencja na szacowne złote lata. Napchani po czterech w małych pokoikach i nafaszerowani lekami. Zwykła umieralnia, mówię ci. Zwiałem w tym samym momencie. Ale, co zarobiłem w swoim czasie, chłopcze! W domach publicznych i klubach striptizu zostawiłem więcej, niż ten tutaj kiedykolwiek widział.

Wskazał na Szarego, który skoncentrowany prowadził furgonetkę. – Nasz Szary był prawdziwym przedstawicielem establishmentu, wiesz. Ukończył studia na FER. Wiesz, co to jest FER? – chłopiec tylko wzdrygnął ramionami – Nie szkodzi. I tak nigdy nie będziesz miał pieniędzy żeby tam wpaść. Szary miał ładną emeryturę i domek. Do czasu, kiedy korporacja, dla której pracował nie wyzionęła ducha. I przepadł jego fundusz emerytalny. A domek i oszczędności zjadło leczenie nieboszczki małżonki. Jakieś nowe choróbsko, którego ubezpieczenie nie obejmowało. Ale, gdyby nie Szary nie działałby żaden z naszych starych i parszywych sprzętów. Szary ma też syna w górze, na jednej z orbit koło Ia. Naukowca. Ale jest zbyt dumny żeby prosić o pomoc. Wiesz, czasem duma to wszystko, co staremu człowiekowi pozostanie. A Bugi – ciągnął Pasza swój monolog – on jako dziecko został tu przywieziony gdzieś z Afryki. Nielegalny, niewolnik w jakiejś rzeźni. Zanim inspektorzy nie uwolnili go w czasie jednej z łapanek dwa lata temu. Uciekł z portu tranzytowego, a ja go znalazłem, kiedy szwendał się głodny po dokach, strasząc bezdomnych. Stąd też imię Bugi, jak Boogieman.

Świtało, kiedy dotelepali się do wielkiego kompleksu fabrycznego za miastem. Na jednym z wjazdów zatrzymał ich strażnik. Schludny, w białej koszuli, czarnym krawacie i plakietką z logo firmy na piersiach. Jakimś dawno wymarłym ptakiem drapieżnym.

– Co jest, Pasza? – zwrócił się do nich przez okno – to znowu ty. Wziąłeś też stażystę, co? Kwitnie robota, kwitnie.

– Przestań bredzić, otwieraj wjazd. Mamy ponad tysiąc kompletów kartonów dla ochrony bagażu w kosmosie. Lekkie jak piórka, mocne jak stal i odporne na promieniowanie. I dwa duże worki puszek aluminiowych.

-Udane łowy, chłopaki, a niech mnie – odpowiedział strażnik – i mi przyjdzie zostawić tę ochroniarską służbę i zabrać się za zbieranie opakowań.

– I tak dzień za dniem – wycedził przez wyszczerbione zęby Pasza.

Dodaj komentarz